5 marca 2023

niedziela





Siedzimy w oknie z nosami przyklejonymi do szyby i wzdychamy sobie ciężko, bo już, już miało się mieć ku wiośnie, już się wystawiało twarz do słońca, odsłonięte uszy nie marzły tak bardzo... A może się nie miało? Może tak się tylko wydawało? Uśmiecham się więc tylko pod nosem do swojej naiwności, uśmiecham, bo dzisiaj akurat mam w sobie nieco pokory, więc nie pluję jadem i z zachwytem patrzę, jak płatki śniegu kołują na wietrze. I myślę, że ten pstryczek w nos jest dobry na otrzeźwienie zwykłej mojej arogancji, chęci rządzenia wszystkim i układania regulaminów, zamykania wszystkiego w tabelkach, etykietowania, wyznaczania terminów "od -do".  Znośniej mi się żyje, kiedy świat składa się z kątów prostych, symetrii i  równoległych, kiedy nie ma zygzaków, ślepych uliczek, kota w worku, kiedy mogę coś zdefiniować i trzymać się utartych terminów... Ale wszystkiego ułożyć się nie da, i ta biel za oknem nonszalancko mi o tym przypomina.  Znowu przychodzi nam położyć się do zimowego snu, zatrzymać jeszcze na chwilę wszystkie krążące już soki, wszystkie pąki, które chciałyby rozkwitnąć. Jesteśmy - o, tacy malutcy i nie ma piękniejszego uczucia. Nie musimy ciągle trzymać ręki na pulsie. Czasem trzeba nam tylko zamknąć drzwi, okryć się kocem po samą szyję, zaparzyć kolejną herbatę i patrzeć, jak dachy coraz bardziej bieleją. Odłożyć coś na potem, mimo że już tak bardzo się śpieszy, żeby biec w ciepło słońca, w wiatr pachnący życiem, które kolejny raz się budzi... Może chcę po prostu widzieć świat, który wraca na stare, utarte tory, bo wtedy może i ja wrócę. Może i dla mnie znajdzie się nadzieja. 

W swojej samotności już bardzo się boję; ostatnimi czasy prowadzę ze sobą mało rozsądne dialogi i grzęznę w nich po uszy, moja paranoja jest głodna, żąda krwi, surowego mięsa, a ja skwapliwie węszę za każdym zgniłym ochłapem, za najmniejszym skaleczeniem, rysą, zadraśnięciem skóry i chłepczę do utraty tchu, gniewnie, rozrywam tkanki, by dostać się głębiej, przeżuwam, niczego nie czując, i nagle na twarzy zjawia mi się ten kpiący, szyderczy uśmiech. Uśmiech wilka, który oblizuje łapy z posoki i obiecuje sobie, że pewnego dnia ich wszystkich dopadnie. Póki co jest syty, zadowolony, ale ja, kiedy przytomnieję z tego letargu, nie jestem w stanie powiedzieć, kim jestem. Nie jestem w stanie na siebie popatrzeć. Przerażający jest ten zew, przerażający jest ten głos w mojej głowie, za którym podążam bez zastanowienia, bez cienia wątpliwości. Nawet nie próbuję udawać, że chciałam się zatrzymać. Do bólu obgryzam wszystkie paznokcie, nie mam czym atakować, nie mam czym się bronić, chociaż oczy nadal czujnie obserwują każde najmniejsze poruszenie powietrza, postawione uszy nasłuchują każdego szmeru. Dusi mnie przerażenie, duszą cztery ściany, sama siebie duszę, nie chcę wyrządzać szkód, zawracać głów, więc potwory rosną sobie zdrowo, w piwnicznym chłodzie, w ciemności, w norze, gdzie kiedyś pomieszkiwało serce... Wychodzę więc w noc, w środek padającego śniegu, w ciemność, chcę, by coś mnie zjadło, wychodzę się bać, wychodzę poczuć się mniejsza, mniej groźna, bardziej łagodna, wdzięczna, że mnie oszczędziły wodniki i rusałki, nie wciągnęły szuwarki, ale nadal, nadal, nocny tropiciel z nosem przy ścieżce, czoło opuszczone nisko, wrogo. Nie wiem, po co to robię. Przez ścieżkę w mroku przebiegają sarny. Nie ma ciszy. Gdzieś w tej ogromnej czerni, w oddali przelatuje samolot, ten dźwięk rozdziera mi serce, tam na górze potrafi być tak pięknie przecież... Tutaj na ziemi tylko paciorki świateł podążające w wielką niewiadomą. 





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz