17 sierpnia 2019

sobota

Siedzę w pokoju na poddaszu. Nogi na walizce, słoik zamiast popielniczki, wysypujące się pety, popiół, sterta wypalonych zapałek. Na ten moment nie ma lepszej scenerii dla mojego życia. Nie ma lepszej scenografii. Wszystko łączy się w niespodziewaną, kunsztowną harmonię duszy i materii. Za oknem niebotyczna cisza, nikt nie pyta, dokąd znikam, modlę się, by tej ciszy nic nie naruszyło, żadne głosy, broń bogowie jakieś śmiechy spod baru... Jestem tutaj i wszystko tonie w mroku. Kiedyś przeczytałam, że Bóg rozjaśnia pożegnania, więc ufam, że to jeszcze nie koniec, że to jeszcze nie wszystko, że się jeszcze nie wyczerpało, choć gdyby nawet, to przecież nic nie szkodzi. Nie szkodzi, bo mam zrezygnowany i zniechęcony głos, a słowa wydobywają się ze mnie niewyraźnie i byle jak i ciężko zrozumieć wypowiadane przeze mnie zdanie, i w tym sposobie mówienia całkiem bezwiednie przypomina mi się Kamil. Kamil, który rzadko kiedy z kimś rozmawiał. Niepytany, milczał. Zagadywany, ledwo uchylał usta, mówił krótkimi zdaniami, treściwymi, bez zbędnych słów. Tylko konieczne informacje. Żadnych ozdobników. I uderza mnie bliźniaczość przeżytych lat. Ciężaru na ramionach. I chciałabym, żeby to się po prostu skończyło. Chcę wierzyć, że nie mam teraz w sobie jego duszy i że on także nie miał wtedy w sobie tego, co ja. Głos mam zniechęcony, ciało i umysł także się zniechęcą, jeśli będzie trzeba. Nie mam więcej siły. Zwyczajnie, po ludzku nie mam już siły. Nie czuję żalu ani nie mam poczucia niesprawiedliwości, zagubienia, samotności. Nie jestem zawiedziona. Po prostu nie mam już siły. Przymykam tylko powieki i czekam, aż ciężar się zmniejszy choćby o parę dekagramów. Niczego już nie czuję. Lepiej by już było się rozpłakać niż siedzieć naprzeciwko swojej pustki i tak patrzeć na nią w całej jej marnej okazałości kompletnie nie mając pojęcia, co z nią można zrobić. W którym momencie straciłam się sobie z oczu? W którym momencie powietrze przestało uwodzić swoim zapachem? Kiedy świat przestał wzruszać? Czy to bezpowrotna strata? Czy ja po prostu wyrosłam?

Dwie piątkowe godziny spędzone na szwendaczce. Las po deszczu wydaje się amazońską dżunglą. Biegnę przed siebie, niewiele z tego wszystkiego widząc, nie czując zapachów, zapominając, że jako ludzie jesteśmy także po części zwierzętami i mamy więcej zmysłów niż wzrok i słuch... Ale ja nie potrafię być niczym więcej, nie potrafię doświadczać, i właśnie ta moja ignorancja uświadamia mi, po co ten bieg, po co ten szybki marsz: wcale nie po to, by posmakować uroku pełnego wilgoci i pustki świata. Idę, ponieważ czymś trzeba zająć te długie, puste godziny, zanim się upiję i zamroczona rzucę się w pościel. Idę, żeby moje własne myśli nie dopadły mnie w klatce. Idę, żeby zainscenizować dążenie dokądś, nie dać złapać się w bezruchu. Idę, żeby uciec. Żeby się zmęczyć. Idę i przez dwie godziny ignoruję uporczywe uwieranie w bucie, które okazuje się być palcem obtartym do żywego, krwistego mięska. Że niby taka dzielna?

Dziś będę umierać trzeźwa. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz